wtorek, 7 sierpnia 2012

Podsumowanie wyjazdu

Podczas całego wyjazdu zrobiliśmy na motorach w sumie 10 000 km (po 5 tysięcy na każdy motor ;) ), spalając przy tym 4 baryłki paliwa. Nasze przemyślenia powyjazdowe można zebrać w paru punktach:

Straciliśmy:
•    Jedną podobno-samopompującą-się-karimatę
•    Rękawiczki motocyklowe (wyblakłe, śmierdzące i dziurawe)
•    1/3 zęba
•    2 kolczyki
•    Pół paznokcia
•    Po litrze krwi dla komarów
•    3 milimetry opony
•    Dobre zdanie na temat Aten
•    Metr kwadratowy skóry
•    Słuch z powodu szumu w kasku
•    Miliony owadów na owiewkach i kaskach
•    Igrzyska olimpijskie
•    Poczucie czasu

Zyskaliśmy:
•    Miejsce w portfelu
•    Wiedzę w jakich miejscach na ciele można się jeszcze pocić
•    Wiedzę, że nawet pijąc 4 litry wody dziennie wcale nie trzeba chodzić do toalety
•    W oczach początkujących motocyklistów
•    Doświadczenie w obezwładnianiu atakujących psów
•    Kolejne 6 państw na liście krajów zaliczonych na motorze
•    Nieśmiertelność ze Styksu
•    Pobieżną umiejętność rozszyfrowania greckich znaczków
•    Dwa tygodnie oderwania od codziennej rutyny
•    Dodatkowe 3 tysiące zdjęć na komputerze
•    Tytuł „fogász” za 6 win w węgierskim akademiku

Co nas zaskoczyło?
•    W trasie mającej 380 km komunikat GPSa „Za 373 km skręć w prawo”
•    Niekończące się zakręty w Grecji
•    Inna strefa czasowa w Helladzie
•    Miejsca gdzie można zbudować wioskę
•    Obycie greckich kierowców samochodów z motocyklistami
•    Nagość i bezmyślność greckich motocyklistów
•    Liczba osób posługujących się biegle językiem angielskim w Grecji
•    Skąd ci Węgrzy wzięli się w Europie z tym swoim językiem?
•    Bezinteresowna pomoc poznańskiego wujka i Gliwiczanin w Skopje
•    Gyros wyglądający jak kiełbasa i kiełbasa wyglądająca jak gyros
•    Różnica wysokości opłat za przejazd motocyklem przez most względem kosztów dla osobówki (różnica 10x)

Za czym tęskniliśmy
•    Za polskimi cenami paliw
•    Za świeżymi ubraniami
•    Za wygodnym łóżkiem i własnym tronem
•    Za kawą z ekspresu w akceptowalnych cenach
•    Za krojonym chlebem

Czego będzie nam brakować?
•    Przyjaznych i otwartych ludzi
•    Pitnej wody w kranie
•    Świeżych cytrusów
•    Krystalicznie czystej wody w morzu
•    Dobrego i taniego wina w plastikowych półtoralitrówkach
•    Chleba i wody do każdego dania
•    Kebabów z frytkami i lokalnych zimnych lemoniad
•    Porannych kąpieli w morzu

Czego nie będzie nam brakować?
•    Hałasujących od rana cykad i żrących po nocach komarów
•    Żwirowych pól namiotowych z ziemią twardą jak kamień
•    Codziennego rozbijania i składania namiotów
•    Nudy na autostradzie
•    Kalifornijskich kalmarów udających grecki specjał
•    Palącego bólu w pośladkach i kolanach
•    „Radiobusa” dla nielegalnych imigrantów w Atenach

Podsumowując: wyjazd uznajemy za udany. Trzeba odstawić motory do SPA, ciuchy do pralki i buty za drzwi. Można zacząć powoli planować następny wyjazd.
Dziękujemy wszystkim, którzy towarzyszyli nam w tej podróży na blogu i byli z nami myślami.

niedziela, 5 sierpnia 2012

05.08 - Gliwice

Dojechaliśmy!
Post podsumowujący pojawi się na dniach ;)

04.08 - Budapeszt

Przedostatni dzień wyjazdu zaczęliśmy na belgradzkim campingu zanim cień zdążył opuścił miejsce, na którym stały nasze namioty. Plan na dziś nie był długi (koło 360 kilometrów), ani skomplikowany (98% trasy autostradą na wprost), a celem był akademik w Budapeszcie, gdzie planowaliśmy zastać Magdę siedzącą na zagranicznych praktykach. Droga minęła zadziwiająco szybko, już o 15 byliśmy na miejscu.
Pojawił się problem z noclegiem. Wstępnie myśleliśmy, że uda nam się przespać w akademiku. Okazało się jednak, że jest problem z miejscem i nie da rady upchać czterech podróżnych, szczególnie nie będących studentami na wymianie. Nieco komplikowało nam to plan na resztę wieczoru, ale kiedy już mieliśmy wychodzić okazało się, że są dwa wolne łóżka, na których możemy spędzić tą jedną noc. Warunki były dwa. Pierwszy, że nie znamy innego języka niż polski, a gdyby ktoś się o coś pytał, to mamy mówić „fogas” (podobno znaczy to „student z wymiany”). Drugi, to że pierwsza noc w akademiku nie jest płatna kasą, tylko „wkupnym”. Czyli za cenę noclegu kupujemy wino i jest impreza. Całkiem dobry układ. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju, motocykle w zamykanej „klatce rowerowej”, zapoznaliśmy się ze współlokatorami i ruszyliśmy na miasto.
Pierwszy przystanek: chińskie żarcie. I tutaj też pierwszy wypadek. Kurczak w cieście był tak dobry, że Jasiu aż wyszczerbił przypadkowo zęba gryząc widelec (chociaż wersja oficjalna jest taka, że jechał bez kasku i trafił dużą muchę :p). Nieco wybrakowani poszliśmy na plażę przy Dunaju. To był dość długi spacer, ale w końcu dotarliśmy, wypiliśmy zimne piwo na otarcie łez i (widząc stan wody) postanowiliśmy skończyć na moczeniu nóg i siedzeniu na brzegu. Odpoczęliśmy chwilę i wsiedliśmy w tramwaj, żeby dojechać do centrum. Przeszliśmy mostem łańcuchowym i dotarliśmy do zamku Buda. Wznosi się on na niewielkim wzgórzu, z którego można podziwiać widok na Peszt, włącznie z „podobno najładniejszym w Europie” budynkiem parlamentu.
W akademiku jak to w akademiku w sobotni wieczór – impreza. W pokoju mnóstwo ludzi z całego świata (włącznie z Turkiem, który po polsku potrafił powiedzieć „kontrola radarowa” i Niemką mówiącą „masz wodogłowie”), pełna integracja. Wkupne wina rozeszły się w kilka chwil, a cały wieczór spędziliśmy obgadując wyjazd z ludźmi z innych krajów. Dobra impreza na koniec wyjazdu :)


Misia

sobota, 4 sierpnia 2012

03.08 - Belgrad

Po nocy spędzonej w tak przyjemnym hostelu z miłymi właścicielami ciężko było nam się zebrać w dalszą drogę. Mimo wszystko spakowaliśmy się i ruszyliśmy. Cała trasa przeznaczona na dziś była praktycznie autostradą bądź drogą szybkiego ruchu, bez bardziej ambitnych skrzyżowań i zjazdów. Po paru godzinach na motorach dojechaliśmy na znajomy camping, na którym gościliśmy także jadąc w drugą stronę.
Tym razem rozłożyliśmy się jednak znacznie wcześniej niż ostatnio, więc zdecydowaliśmy, że trzeba co nieco zwiedzić. Przejechaliśmy do centrum. Nie było to łatwe ze względu na ciągłe zakazy, nakazy, drogi jednokierunkowe i strefy zamknięte, które przeszkadzały nam przejechać zaplanowaną na mapie trasą jak tylko mogły. Troszkę pokluczyliśmy i w końcu zaparkowaliśmy na chodniku, licząc na to, że nikt się nie przyczepi.
Na początek przeszliśmy się ulicą Knez Mihailova, która jest jednym z głównych deptaków Belgradu. Stamtąd weszliśmy w park z fortecą Kalemegdan. Wrażenie robi nawet nie tyle jej rozmiar, co ogólnodostępność. Tu i ówdzie na murach obronnych siedziały grupki ludzi korzystające z piątkowego wieczoru z widokiem na Dunaj. Szkoda, że w Gliwicach czegoś takiego nie ma. Ostatnim punktem wieczoru (nie licząc supermarketu) była Skadarlija, zabytkowa uliczka z mnóstwem knajpek, lokalnymi zespołami grającymi do posiłku oraz z przemykającymi gdzieniegdzie ludźmi przebranymi w stroje ludowe i inne, przypominające XVIII wiek.
Powrót na camping, poza drogami Belgradu, utrudniła nam świrująca elektryka w motorze Szabla. Trzeba było po raz kolejny rozkręcić motor i grzebać… Nie jest łatwo, ale jakoś chyba damy radę. W końcu trzeba przejechać te ostatnie kilometry.



KEJM

czwartek, 2 sierpnia 2012

02.08 - Skopje

Z Kastorii wyjechaliśmy dość późno, bo mimo wstania w miarę wcześnie, zatrzymaliśmy się jeszcze na śniadanie. A na śniadanie pizza na metry kwadratowe, całkiem dobra, taka trochę domowa. Wyjechaliśmy w kierunku Skopje i przez pierwsze kilometry (jakieś 150…) przedzieraliśmy się przez zakręty górskich dróg. W pewnym momencie pojawiły się przydrożne słupki do odśnieżania, a nawet stacja narciarska.
Granica z Macedonią wyłoniła się spomiędzy wiejskich domów ni stąd ni zowąd. Szybko przeszliśmy przez nią, bo nie było tu tak dużego ruchu jak na przejściu granicznym na głównej drodze, a do tego i tak przepuszczono nas praktycznie z pominięciem kolejki. 


W Macedonii na stacji benzynowej spotkaliśmy dwóch Czechów, którzy podobnie jak my wybrali się na motocyklową wycieczkę po krajach bałkańskich. Kiedy dowiedzieli się, że jedziemy do Skopje, postanowili pojechać za nami. Przez kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy razem, ale w końcu panowie najwyraźniej wymiękli na macedońskiej autostradzie i zostali z tyłu. Bez problemu trafiliśmy do centrum stolicy i tu zaczęły się schody. Nie mieliśmy mapy, więc chcieliśmy znaleźć informację turystyczną. Kiedy tak rozprawialiśmy na skrzyżowaniu o dalszych poczynaniach, podjechał do nas „wujek z Poznania” na skuterku. Okazało się, że 35 lat temu pracował w Polsce i chyba za punkt honoru obrał sobie pomóc nam znaleźć nocleg. Poprowadził nas uliczkami, przy okazji gadając przez telefon i przejeżdżając na czerwonych światłach. W końcu skierował nas do jakiegoś hotelu, żebyśmy mogli się dowiedzieć o adres innego, który znaleźliśmy przez Internet. Nie chcieliśmy wydać majątku, a ponieważ dany hotel wyglądał na wczesną komunę, postanowiliśmy spróbować poszukać szczęścia gdzieś indziej. Na dzień dobry kobieta w recepcji krzyknęła sobie 86 euro za nocleg w 4-osobowym apartamencie. Kiedy zaczęliśmy się targować, zeszła do 60. Do 50, jeśli zmieścimy się w 3-osobowym pokoju. Ponieważ dzień wcześniej spaliśmy w pokoju dwuosobowym, nie poddaliśmy się na starcie. Delegacja poszła obejrzeć pokój i po powrocie zawyrokowała, że trzeba wiać. Na odchodne, podczas naszej ucieczki, kobieta próbowała nas jeszcze przekonać do swojego najbardziej wypasionego apartamentu za 40 euro, ale nie daliśmy się namówić. Pokoje były, delikatnie mówiąc, niezachęcające. Po krótkim kluczeniu po uliczkach, trafiliśmy w końcu do jakiegoś losowego hostelu, który okazał się być zarówno niedrogi, jak i zadowalający estetycznie.
Po rozpakowaniu bagaży ruszyliśmy w miasto na zwiedzanie centrum i poszukiwanie sklepu. Niestety pech chciał, że akurat dzisiaj mieli tu święto narodowe i wszystko było zamknięte. Obejrzeliśmy sobie mnóstwo rzeźb, zamek z zewnątrz i mosty, a także Old Bazaar, przez który przeprowadził nas pies "przewodnik". Przyczepił się do nas pod zamkiem i przez całą drogę dookoła nie odstąpił na krok. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że świat jest mały – przy murach zamkowych spotkaliśmy Gliwiczanina. Trzeba przyznać, że Skopje zrobiło na nas znacznie lepsze wrażenie niż Ateny. Na pewno jest czystsze. I bardziej zakocone (koty tutaj rządzą śmietnikami). Udało nam się w końcu znaleźć otwarty sklep. Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy tradycyjnego już kebaba i wróciliśmy do hostelu.
Żeby móc wysłać posta musieliśmy włamać się na lokalny router i go zresetować (ech Ci informatycy…). Mamy nadzieję, że czytelnicy to docenią :)


KEJM

01.08 - Kastoria

Dzisiejszego ranka pożegnaliśmy się z grecką plażą ostatnią kąpielą w morzu podczas tego wyjazdu. Niestety nadszedł czas zbierania się do powrotu do Gliwic.
Pierwszym przystankiem była Ioannina, w której zwiedziliśmy jaskinię. Jest ona podobno największą dziurą w ziemi na Bałkanach, a przy tym z największą ilością stalaktytów, stalagmitów i innych stali. Zostawiliśmy motory pod sklepem jubilerskim, gdzie zawołał nas właściciel. Okazało się, że miał jakichś znajomych Polaków i mimo, że miał mały problem, żeby się z nami dogadać był bardzo miły. Jego rodzice, którzy pojawili się później również. Po przechadzce po jaskini poszliśmy do cukierni. Zjedliśmy śmiesznie wyglądające lokalne wypieki, a bardzo sympatyczny właściciel poczęstował nasz jeszcze dodatkowo tutejszą wersją mordoklejki.
Kawałek za Ioanniną ciągnie się najgłębszy wąwóz na świecie (uhonorowany wpisem do księgi rekordów Guinessa w 1997 roku), wiec nie omieszkaliśmy wstąpić. Widok troszkę jak podczas spływu przełomem Dunajca w Pieninach, tylko dwa razy wyżej. Zaczęło lać, więc chwilę przeczekaliśmy i ruszyliśmy dalej. Od tej pory zrobiło się chłodno. Zjedliśmy obiad w karczmie na rozdrożu (wydając ostatnie resztki z portfela, włącznie z miedziakami) i pojechaliśmy w stronę przejścia granicznego z Macedonią. Po drodze mijaliśmy krowy, konie, owce, nadopiekuńcze i atakujące psy pasterskie, a także rzekę, która bywa najwyraźniej burzliwa, gdyż miejscami brakowało asfaltu, który musiał umknąć z prądem. Zgodnie z nauką płynącą z kursu, wszystkie przeszkody pokonaliśmy poprzez dodanie gazu. Trasa nie była łatwa, miejscami widać było osuwiska, miejscami przez asfalt przepływał strumień, ogólnie droga jakby położona na siłę, ale widoki były imponujące.
Koniec końców nie dojechaliśmy do granicy. W poszukiwaniu bankomatu zajechaliśmy do Kastorii, a do tego Szablowi znowu zepsuły się światła. Naprawiły się co prawda same po paru kilometrach, ale zmęczeni i lekko zmarznięci (przynajmniej niektórzy)postanowiliśmy znaleźć nocleg na miejscu. Z pomocą taksówkarzy dojechaliśmy do pensjonatu z widokiem na miasto i jezioro, tu też spędzimy ostatni nocleg w Grecji.


KEJM

29-31.07 - odpoczynek w Pardze ze zwiedzaniem Necromanteionu i Acheronu

Po przejechaniu tak wielu kilometrów przyszedł w końcu czas na odpoczynek. Wybraliśmy niewielką plażę w zatoce w okolicy Pargi. Ciepła, przejrzysta woda, drobne kamyczki na plaży, słońce, niezbyt wielki tłum, tradycyjne potrawy i wino w plastikowych butelkach złożyły się na czas spędzony na greckim wybrzeżu.
W niedzielę wybraliśmy się do centrum Pargi, żeby zjeść, pozwiedzać i zahaczyć o jakiś tutejszy kościółek. Parga okazuje się być przede wszystkim miastem turystycznym. Co krok sklepiki z pamiątkami, knajpki z lokalnymi potrawami, a pośród tego, w ciasnych uliczkach, tłumy (2 tysiące mieszkańców, pół miliona turystów). Ponieważ nie rozgryźliśmy systemu sprawowania nabożeństw w tutejszej kaplicy, ruszyliśmy na wzgórze wznoszące się ponad Pargą, na którym można było zwiedzić ruiny zamku. Stamtąd doskonale było widać całe miasteczko, zatokę z wysepkami i statki, włącznie z tym, który na maxa ustawione miał „By the rivers of Babilon”. Troszkę to popsuło klimat całości.
Powróciliśmy na camping by cały poniedziałek spędzić na słodkim nieróbstwie i prażeniu się na słońcu (nie licząc jednego wypadu na kebaba i na sąsiednią plażę).
Postanowiliśmy, że wtorek musi być nieco bardziej ambitny. Na pierwszy ogień poszła świątynia ku czci Hadesa i Persefony – Necromanteion. Weszliśmy w ruiny kierując się do zejścia do podziemi. Stromymi schodami zapuściliśmy się do wnętrza ziemi, gdzie w antycznych czasach ludzie spotykali się ze zmarłymi. Stanęliśmy w długiej kolejce, żeby wręczyć Haronowi obola, ale tłum był zbyt wielki i musieliśmy zawrócić. Obejrzeliśmy resztę korytarzy i pomieszczeń, które nie do końca wiadomo do czego służyły i skierowaliśmy się w stronę rzeki Acheron – mitycznego Styksu. Za jedyne 8 euro od osoby miły pan wziął nas na spływ rzeką połączony w oglądaniem „niebieskich jaskiń” na morzu. Godzinę z kawałkiem napawaliśmy się widokami, żółwiami, chłodną bryzą i wodą prosto z rzeki, w której Achilles został zanurzony jako niemowlę. Jesteśmy teraz nieśmiertelni.
Tak pokrzepieni zjedliśmy kolejnego tradycyjnego kebaba i wróciliśmy na plażę. Panowie zachęceni świeżo nabytą niezniszczalnością postanowili zwiedzić zatokę i okoliczne plaże drogą wodną. Ponad godzinę walczyli z morzem, w końcu wrócili dumni ze swych osiągnięć.
Czas wypoczynkowego ograniczenia jazdy na motorze uznajemy za udany.


KEJM