Z Kastorii wyjechaliśmy dość późno, bo mimo wstania w miarę
wcześnie, zatrzymaliśmy się jeszcze na śniadanie. A na śniadanie pizza na metry
kwadratowe, całkiem dobra, taka trochę domowa. Wyjechaliśmy w kierunku Skopje i
przez pierwsze kilometry (jakieś 150…) przedzieraliśmy się przez zakręty
górskich dróg. W pewnym momencie pojawiły się przydrożne słupki do odśnieżania,
a nawet stacja narciarska.
Granica z Macedonią wyłoniła się spomiędzy wiejskich domów
ni stąd ni zowąd. Szybko przeszliśmy przez nią, bo nie było tu tak dużego ruchu
jak na przejściu granicznym na głównej drodze, a do tego i tak przepuszczono
nas praktycznie z pominięciem kolejki.
W Macedonii na stacji benzynowej spotkaliśmy dwóch Czechów,
którzy podobnie jak my wybrali się na motocyklową wycieczkę po krajach
bałkańskich. Kiedy dowiedzieli się, że jedziemy do Skopje, postanowili pojechać
za nami. Przez kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy razem, ale w końcu panowie
najwyraźniej wymiękli na macedońskiej autostradzie i zostali z tyłu. Bez
problemu trafiliśmy do centrum stolicy i tu zaczęły się schody. Nie mieliśmy
mapy, więc chcieliśmy znaleźć informację turystyczną. Kiedy tak rozprawialiśmy
na skrzyżowaniu o dalszych poczynaniach, podjechał do nas „wujek z Poznania” na
skuterku. Okazało się, że 35 lat temu pracował w Polsce i chyba za punkt honoru
obrał sobie pomóc nam znaleźć nocleg. Poprowadził nas uliczkami, przy okazji
gadając przez telefon i przejeżdżając na czerwonych światłach. W końcu
skierował nas do jakiegoś hotelu, żebyśmy mogli się dowiedzieć o adres innego,
który znaleźliśmy przez Internet. Nie chcieliśmy wydać majątku, a ponieważ dany
hotel wyglądał na wczesną komunę, postanowiliśmy spróbować poszukać szczęścia
gdzieś indziej. Na dzień dobry kobieta w recepcji krzyknęła sobie 86 euro za
nocleg w 4-osobowym apartamencie. Kiedy zaczęliśmy się targować, zeszła do 60.
Do 50, jeśli zmieścimy się w 3-osobowym pokoju. Ponieważ dzień wcześniej spaliśmy
w pokoju dwuosobowym, nie poddaliśmy się na starcie. Delegacja poszła obejrzeć
pokój i po powrocie zawyrokowała, że trzeba wiać. Na odchodne, podczas naszej
ucieczki, kobieta próbowała nas jeszcze przekonać do swojego najbardziej
wypasionego apartamentu za 40 euro, ale nie daliśmy się namówić. Pokoje były,
delikatnie mówiąc, niezachęcające. Po krótkim kluczeniu po uliczkach,
trafiliśmy w końcu do jakiegoś losowego hostelu, który okazał się być zarówno
niedrogi, jak i zadowalający estetycznie.
Po rozpakowaniu bagaży ruszyliśmy w miasto na zwiedzanie centrum
i poszukiwanie sklepu. Niestety pech chciał, że akurat dzisiaj mieli tu święto
narodowe i wszystko było zamknięte. Obejrzeliśmy sobie mnóstwo rzeźb, zamek z
zewnątrz i mosty, a także Old Bazaar, przez który przeprowadził nas pies
"przewodnik". Przyczepił się do nas pod zamkiem i przez całą drogę dookoła nie odstąpił na krok. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że świat jest mały – przy murach
zamkowych spotkaliśmy Gliwiczanina. Trzeba przyznać, że Skopje zrobiło na nas
znacznie lepsze wrażenie niż Ateny. Na pewno jest czystsze. I bardziej zakocone
(koty tutaj rządzą śmietnikami). Udało nam się w końcu znaleźć otwarty sklep.
Zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy tradycyjnego już kebaba i wróciliśmy do hostelu.
Żeby móc wysłać posta musieliśmy włamać się na lokalny
router i go zresetować (ech Ci informatycy…). Mamy nadzieję, że czytelnicy to docenią
:)
KEJM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz