niedziela, 29 lipca 2012

28.07.2012 - Parga

Wstaliśmy rano na niespełniającym naszych wygórowanych oczekiwań campingu, aby zebrać się w dalszą drogę. Całkiem sprawnie spakowaliśmy  rzeczy i ruszyliśmy, napędzani myślą o przerwie w podróży.
Celem dzisiejszego dnia była piaszczysta plaża w Pardze. Z Peloponezu wyjechaliśmy drugim z możliwych wyjazdów – mostem łączącym półwysep z kontynentalną Helladą. Baliśmy się, że nie wypłacimy się za przejazd mostem przez morze, ale okazało się, że ceny dla motocyklistów są około 10 razy niższe od cen dla samochodów. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Pozwoliło nam to na delikatne ograniczenie kosztów przejazdu czterokołowym pojazdem o średnim spalaniu 13 l/100km.
Mimo, że GPS nie wykazał na naszej drodze większych zakrętów, okazało się, że nieco musimy się poskładać. Dziwny ten GPS. Dwa razy wyprowadził nas w drogę gruntową, raz w zamkniętą, niedługo wprowadzi nas do jeziora. Cóż, przynajmniej mamy więcej przygód i będzie co wspominać.
Po drodze na górskiej trasie napotkaliśmy kilkukilometrowy korek  za samochodem ciągnącym żaglówkę. Grzejąc maszyny, udało się go ominąć środkowym pasem dla motocyklistów. Nieco zaniepokoiliśmy się tym, że morze mamy po złej stronie drogi, ale okazało się, że prowadzi nas na przejazd tunelem podwodnym. Tunel ten nieco nas zawiódł, bo w ogóle nie było widać, że jest podwodny, ale przynajmniej znaleźliśmy się po dobrej stronie. Jeszcze tylko kawałek po palącym pustkowiu i dojechaliśmy do drogowskazu na kemping. Pokonaliśmy kilkanaście przesadnie ostrych winkli w dół klifu do plaży i ujrzeliśmy malowniczą zatokę, z lazurową wodą i plażą z malutkimi kamieniami. Będzie się nadawać na kilka dni odpoczynku.
Przejechaliśmy już prawie 3200 kilometrów. Parę dni postoju i czas wracać do domu!



KEJM

piątek, 27 lipca 2012

27.07.2012 - Olimpia i Patra

O poranku przywitał nas kalmarowy kac. Ewelina i Szabl zerowali organizm, opalając się na plaży o 8:30 rano i popijając frappe. Potem przyszedł czas na śniadanie przy stoliczku, który mieliśmy w cenie noclegu. Wypasiony camping opuszczaliśmy z żalem, gdy słońce było już wysoko. Ruszyliśmy w drogę. Już na początku dzisiejszego podróżnego dnia w motorze Jasia stuknęło 60 tysięcy kilometrów. Staruszka.
Nie mieliśmy wiele do przejechania w dniu dzisiejszym, ale nieustanne zakręty bardzo męczyły. Nawet stado kóz na drodze zbytnio nas nie rozbudziło. Już po niecałych 100 kilometrach zatrzymaliśmy się w tawernie na mały popas. Kebab i kiełbaski, które zamówiliśmy, nie różniły się w sumie wizualnie niczym. Śmiesznie. Polacy na obiedzie zapewne bulwersują Greków: nie chcą sałatki greckiej, znikają cały bochenek chleba przed podaniem dania głównego, a cytryną do kebaba zakwaszają wodę.  Ależ oni dziwni!
Przeżuwając obiad, podziwialiśmy mistrza pakowania, przy którym objętość naszych kufrów i pakunków to amatorszczyzna. Zapakować cały kram na jedną osobówkę to sztuka.
Ruszyliśmy dalej, a droga zaskoczyła nas ponownie. Myśleliśmy, że bardziej pokręconej trasy już nie będzie, a tu nagle zwrot za zwrotem, droga na szerokość jednego auta, wąsko, stromo i mnóstwo zakrętów. Dopełnieniem tego wszystkiego było miasteczko, które wyłoniło się nagle zza drzew. Zbudowane niemalże na pionowej skale, dachy jednych były przydrożnymi parkingami, partery drugich zaczynały się w miejscu trzeciego piętra innych. I do tego ta kręta wąska dróżka. Bardzo klimatyczne, a jednocześnie bardzo stresujące.
Podróżniczym celem na dziś była Olimpia. Bilety drogie, a my nie byliśmy pewni, czy warto płacić. Jasiu próbował nawet wymienić  nie do końca wykorzystane bilety z Akropolu. Niestety kasjer nie wykazał się dobrą wolą. Bilety ze stolicy nie są honorowane w Olimpii :P Ilość kamieni w stosunku do ceny tym razem pozytywnie nas zaskoczyła - można rzec, że zamiast drogich kamieni oglądaliśmy kamienie luz na kilogramy ;)
Spośród wszystkich atrakcji turystycznych Grecji prym niezmiennie wiedzie wieczorny prysznic. Problemem było dziś jedynie to, że nie mogliśmy jakoś znaleźć campingu. Krążyliśmy po mieście, pytaliśmy, ale był tak dobrze ukryty, że nie zdążyliśmy niestety już dziś na plażę przed zachodem słońca.
Jutro do przejechania jeszcze tylko kawałek i krótka przerwa na leżenie na plaży. Tego w końcu też nie może zabraknąć na wyjeździe do Grecji.



KEJM

26.07.2012 - Korynt, Mykeny i Drepono

Dobrze było nam dziś we śnie
Więc nie wstaliśmy zbyt wcześnie.
Koło dziesiątej żeśmy się zebrali,
Umyli, ubrali i spakowali.
Zeszliśmy z rzeczami do bufeta,
Zjedliśmy pity, szynkę, ser feta.
Zapakowaliśmy drugie śniadanie
I nałożyliśmy moto-ubranie.

Korynt to miał być przystanek pierwszy
Patrzymy – kanał! Czemu nie szerszy?
Wąski był on, ale głęboki,
Obejrzeliśmy i zebraliśmy dupy w troki.
Chcieliśmy zwiedzić Korynt antyczny,
Więc przebrnęliśmy przez ruch uliczny
A tam nic  nie ma! Jak to, dlaczego?
Nie ma tu w centrum nic ciekawego!
By Mykeny ujrzeć ruszyliśmy dalej,
Mijamy oliwki z lewej i z prawej,
Patrzymy nagle –na Korynt drogowskaz
Skręcamy więc wrzucając kierunkowskaz.
Stary Korynt to kamienie i kolumny
Widać że żył tu człowiek rozumny.
Starych kamieni widzieliśmy już sporo,
Więc nie schodzimy nawet z motoru.
Ruszamy dalej by w Mykeny wjechać
GPS każe nam w lewo zjechać
Podjeżdżamy pod kasę, na ceny patrzymy
Oczom własnym nie wierzymy
Za zwiedzanie grobowca i skarbca tutejszego
Trzeba wydać po 8 euro z portfela własnego.
Zrobiliśmy zdjęcie przez kraty i bramy
I w dalszą drogę naprędce ruszamy

Kierunek – plaża wieczorową porą,
Szukamy campingu co nie będzie norą.
Dojechaliśmy na jakiś, nawet niedrogi,
Poszliśmy do morza pomoczyć nogi.
Teraz piszemy posta, a nasi panowie
Zjadają kalmara bez kasków na głowie
Piwo dziś było tak bardzo tanie,
Że aż nas wzięło na rymowanie
O!




KEJM

czwartek, 26 lipca 2012

25.07.2012 - Ateny i Sounio

Pierwszy raz od 4 dni spędziliśmy noc w pokoju, a nie w namiocie. Wygodne łóżko, zmęczenie i trochę stresów dnia poprzedniego złożyło się na niespieszne wstawanie, potem pranie, śniadanie, uregulowanie należności za garaż dla motocykli, w końcu około południa wyruszyliśmy w obrzydliwie gorące Ateny.
Po wczorajszej wieczornej przechadzce po mieście mieliśmy duży niesmak, na szczęście okazało się, że za dnia miasto nie jest aż takie brudne i odrażające jak nocą. W szybkim tempie zwiedziliśmy ateńską Agorę, Akropol i trochę innych, udających antyczne, kamieni. Okazuje się, że Akropol jest nieco przereklamowany i na zdjęciach wygląda znacznie lepiej niż w rzeczywistości. Spodziewaliśmy się, że zobaczymy znacznie więcej.
Na obiad szukaliśmy czegoś tańszego niż knajpy dla turystów pod samą Agorą. Udało nam się trafić do genialnej lokalnej knajpki gdzie za całkiem rozsądne pieniądze zjedliśmy trochę tutejszych specjałów, w tym oczywiście sałatkę grecką i tzatzyki.
Wieczorem mieliśmy zaplanowaną wycieczkę do świątyni Posejdona w Sounio, na najbardziej rozreklamowany grecki zachód słońca. Bez świateł w Szabla motorze plan ten byłby jednak nie do zrealizowania. Pozwiedzani i najedzeni kierowcy udali się zatem do garażu dwa piętra pod ziemią walczyć z elektryką. Na szczęście po ściągnięciu koszulek, owiewki i poruszaniu, powyginaniu i pomasowaniu  pierwszej podejrzanej „kostki owiniętej taśmą izolacyjną z lewej strony pod czachą” wszystko zaczęło działać.  Zobaczymy teraz, na ile kilometrów ten „masaż” wystarczy…


Trasa do Sounio z Aten to w większości autostrada, jednak tym razem też nie obyło się bez zakrętów o 180° pojawiających się bez ostrzeżenia. Oprócz tego, że zachód słońca był jednym z najładniejszych w naszym życiu, był również jednym z najdroższych. 4 euro za zachód słońca to sporo. Co lepsze, zaraz po zachodzie, jeszcze zanim łuna zdążyła zejść z nieba, przyszła kobieta pracująca w muzeum i wygoniła nas twierdząc, że już zamknięte. Cóż mogliśmy zrobić, wróciliśmy do hotelu.
Zachód słońca zaliczony, kamienie obejrzane, 150km więcej na budziku. Pora szykować się do dalszej jazdy!




KEJM

środa, 25 lipca 2012

24.07.2012 - Delfy i Ateny

Dzień rozpoczęliśmy od kąpieli. Jedni w morzu, drudzy zwyczajnie - pod prysznicem. Niestety na tych szerokościach geograficznych poranki w namiotach są dość gwałtowne i traumatyczne. Budzisz się mokry od potu z obawą w sercu, że impreza poprzedniego wieczora zakończyła się w saunie.  
Po krótkiej przejażdżce autostradą ponownie wjechaliśmy w górzyste tereny, a razem z nimi pojawiły się kolejne zakręty o 180°. Miejscami było ciężko, miejscami robiło się miękko, ale koniec końców dojechaliśmy do pierwszego przystanku na trasie. Po długich przygotowaniach, przebieraniach i zabezpieczaniach rzeczy, poszliśmy zwiedzać. Kupiliśmy bilecik na „wystawę drogich kamieni”. Muzeum archeologiczne w Delfach ceni się, oj ceni, mimo że nie jest jakoś szczególnie obfite w eksponaty. W straszliwym upale, z prędkością autostradową, zwiedziliśmy i muzeum, i stanowisko archeologiczne. Ruszyliśmy dalej.
Ciekawostką drogową Grecji może stać się obecność mikrokapliczek. Są wszędzie. Nie wiemy, po co, ale można je kupić w przydrożnych sklepach tak jak w Polsce kupuje się krasnale ogrodowe. Udało nam się nawet zrobić kilka zdjęć.
Na kolejnym postoju zaczęły wychodzić pierwsze motocyklowe problemy. Najpierw w motorze Szabla strzeliła opaska mocująca tłumika, a potem wróciły problemy z elektryką, przez co ostatnie 50 kilometrów trzeba było na nim przejechać bez przednich kierunkowskazów i na świetle pozycyjnym. Do tego w Jasiowym motorze pojawiła się dziura w miejscu łączenia rur wydechowych. Okazało się to nie być wielką sensacją jak na warunki panujące w Atenach. Jadąc w pełnych ciuchach wyglądamy jak odmieńcy. Wszyscy pociskają tu na motorach i skuterkach, 95% osób bez kasków, niektórzy całkiem bez świateł, wyprzedzają z lewej, prawej, wymuszają, samobójcy na kółkach. Trzeba stąd wiać!
Bo Ateny swoją „świeżość” utraciły chyba wraz z zakończeniem epoki antyku. Masakra. Centrum miasta, a brud i smród, tylko się zastanawia człowiek czy w dzień jest tak samo. Wisienką na tym ateńskim torcie może być sytuacja, jaką zastaliśmy po przyjeździe pod hotel. Wjeżdżamy na ulicę, a tam policja w ilości mnóstwo. Z autobusem. W czasie kiedy ściągaliśmy z siebie ciuchy, zagonili całe stado ludzi, ustawili pod ścianą, po czym zapakowali nimi autobus do pełna. Ponoć nielegalni imigranci. Aż strach się bać wychodzić po zmroku.
Jako kolekcjonerzy mocnych wrażeń nie usiedzieliśmy długo w oazie wynajętego pokoju (szczególnie panowie bardzo nalegali na wyjście, a po 15 minutach zalegli w łóżkach – efekt zaFIXowania*). Mimo późnej pory - minęła już północ - na ulicach było dalej ponad 30 stopni. Chwilę spacerowaliśmy, bezskutecznie szukając czynnego pubu, uskakując przed piratami drogowymi i przebiegającymi tu i ówdzie karaluchami, wstrzymując oddech przy kubłach śmieci. Miasto wydawało się być pogrążone w toksycznym śnie. Przyśpieszając kroku w ciemnych zaułkach, wróciliśmy do klimatyzowanego hotelu. Uff.

*FIX – właściwie FIX Hellas – piwo  typu lager o orzeźwiającym smaku; jak głosi etykieta zdobyło ono 36 złotych medali i nagród; przyjemnie chłodzi turystów,  jednocześnie ocieplając wizerunek Aten.




KEJM

PS. Zmieniliśmy ustawienia, już nie trzeba być zalogowanym użytkownikiem, żeby komentować posty :)

wtorek, 24 lipca 2012

23.07.2012 - Metheory i Volos

Kolejne 360 kilometrów za nami. Mogłoby się wydawać, że to mało po tych większych dystansach w ostatnich dniach, ale ze względu na to, że nie jechaliśmy autostradą wcale nie było krócej.
Z powodu skwaru w namiocie wstaliśmy koło 7:30 i niespiesznie zebraliśmy się, żeby wyjechać około 9. Pierwszy przystanek – Meteory. Trasa poprowadziła nas przez krętą górską drogę. Widoki niesamowite, ale zakręty dały nam popalić. Niektóre tak ostre, że prawie dało się zajrzeć do własnej rury wydechowej. Do końca opon jeszcze trochę zostało, ale kufry były już blisko asfaltu. Bardzo lubimy jeździć po zakrętach ale dwie godziny zakrętów w pełnych ciuchach, z kuframi i w czterdziestostopniowym upalne jest cholernie trudne. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i krajobraz nieco się zmienił na bardziej polny. Tu i ówdzie można było nawet dojrzeć stada kóz i innego bydła pasących się pod czujnym okiem pasterza i jego psa. Kilometry mijały aż w końcu dojechaliśmy do kolejnej wioski na trasie… a z tej wioski GPS kazał jechać dalej drogą gruntową. Stwierdziliśmy, że byłoby to nieco głupie, żeby pchać się na naszych motorach w pole, więc zawróciliśmy. Po raz kolejny minęliśmy mieszkańców siedzących pod przydrożnymi drzewami na plastikowych krzesełkach, dla których najwyraźniej byliśmy największą atrakcją nadchodzącego tygodnia. Wróciliśmy na główną drogę i tym razem już bez przebojów dojechaliśmy do Kalampaki – miasteczka położonego u podnóża Meteorów. W lokalnej restauracji zjedliśmy drobny obiad, a przy okazji obsługa wyjaśniła nam co i jak ze zwiedzaniem Meteorów. Po krótkim spacerze po obrzeżach miasteczka wsiedliśmy na motor i ruszyliśmy na objazd po klasztorach. Wrażenie niesamowite. Pionowa ściana skalna, a na samym szczycie, osadzony w nie wiadomo jaki sposób, klasztorny budynek.
Niesamowitość niesamowitością, ale zrobiło się gorąco, zjechaliśmy więc z gór i wrzuciliśmy 140 dla przewietrzenia odzieży, po 130km dotarliśmy do malowniczej zatoki przy miasteczku Volos. Okazuje się, że najwyraźniej w Grecji nie obowiązuje konieczność jazdy w kasku, bo non stop mijaliśmy (albo raczej nas mijali z lewej i prawej) motocykliści i skuterzyści samobójcy bez kasków, w podkoszulkach. Masakra.  Ostatecznie nasze poczucie sensu dbania o bezpieczny ubiór i styl prowadzenia zburzyła parka na sportowym motocyklu bez kasków, w kąpielówkach i mijająca jednego z nas lewą stroną, drugiego prawą, a resztę samochodów „środkowym pasem” .
Trafiliśmy w końcu na camping. Rozstawiliśmy namioty i postanowiliśmy zrobić drugie podejście do kąpieli w morzu. Tym razem udało się i nic nas nie zjadło. Czas się w końcu położyć. Jutro znów kupa czasu na motorze.





KEJM

poniedziałek, 23 lipca 2012

22.07.2012 - Methoni

140 – to liczba dzisiejszego dnia, jeśli dodamy do tego „km/h” to już wiadomo o co chodzi. A konkretnie o 670km nudy, prawie w całości autostradą.  Dzień urozmaiciło nam jedynie kilka przeciekawych odcinków.
Rano niespiesznie zebraliśmy się z campingu w Belgradzie i o 10 ruszyliśmy w drogę. Bez większych problemów dotarliśmy do granicy z Macedonią, chyba że jazda prosto autostradą bez żadnych urozmaiceń byłaby traktowana jako problem. I nie wspominając o drodze ekspresowej, która wyglądała jak zwykła dróżka dwukierunkowa, na której ktoś blokuje ruch jadąc 60km/h. Dobrze, że motor daje większe możliwości wyprzedzania niż samochód. Na granicy postaliśmy chwilę w kolejce i ruszyliśmy dalej. Kolejne kilometry bardzo malowniczej trasy przez góry i doliny. Warto wspomnieć o macedońskiej autostradzie biegnącej przez góry. Pierwsza sprawa, że teren był na tyle trudny, że dwie nitki autostrady w jedną i w drugą stronę biegną w oddaleniu o kilka-kilkanaście kilometrów od siebie, po zboczach innych gór. Po drugie, jadąc tamtędy śmieszyć może termin „przejezdności” polskich autostrad. Macedońska, nie dość że otwarta, a za przejazd trzeba było zapłacić, to do „europejskiej” autostrady z promieniem zakrętów minimum  2km brakowało jej … około 2km. Pojawiały się też takie kwiatki jak: sfrezowana droga, 10cm wyboje przy wjazdach i zjazdach z wiaduktów, brak jakichkolwiek pasów  czy ograniczenia do 20km/h. Jakby jednak nie było, ta droga to najciekawszy punkt dnia dzisiejszego.   Ani żeśmy się obejrzeli, a znów byliśmy na granicy. Tutaj odprawa poszła znacznie sprawniej, a dla urozmaicenia pogadaliśmy sobie z dwoma motocyklistami greckimi, którzy właśnie wrócili ze swojej wyprawy do Białegostoku (!).
Ponieważ było już późno postanowiliśmy nie jechać do Salonik na zwiedzanie, tylko ustawiliśmy kurs na camping w pobliskim Methoni. Wszystko byłoby pięknie, gdyby GPS nie wyprowadził nas na plażę. Nic to jednak! Zawróciliśmy i z pomocą okolicznych mieszkańców trafiliśmy szybko na pole namiotowe. Uradowani tym faktem po rozłożeniu namiotów postanowiliśmy skorzystać z tego, że camping jest nad samym morzem. Szkoda tylko, że żadne z nas nie pomyślało o tym, że kąpiel w morzu po ciemku może nie być zbyt dobrym pomysłem. Jak szybko weszliśmy do wody tak szybko z niej żeśmy uciekali. Chyba po zmroku następuje jakiś wykwit meduz czy czegoś innego, bo teraz siedzimy i patrzymy na piękne pęcherze, coś na kształt tych po pokrzywie (chociaż Jasiu twierdzi że śladu nie ma). Ale chyba raczej przeżyjemy :p
I tak kończymy kolejny dzień. Kolejną burzą. A od jutra zwiedzamy Grecję, więc trzymajcie wszyscy kciuki, żebyśmy nie spłynęli :)



KEJM

niedziela, 22 lipca 2012

21.07.2012 - Belgrad


Ciężka droga była dzisiaj. Zrobiliśmy 596 kilometrów w tak różnych warunkach, że to aż dziw. Tematem przewodnim dzisiejszej trasy były pola słoneczników – mijaliśmy je, jadąc przez Słowację, Węgry i Serbię. Pięknie było.
Wyjechaliśmy ze Starych Hor w deszczu i chłodzie koło 9. Zmoknięci wjechaliśmy do Węgier, gdzie pogoda powoli zaczęła się poprawiać i w końcu poczuliśmy, że jest lato. Cóż z tego, skoro jak tylko zrobiło się ciepło, trafiliśmy na wieeeeelki korek. Uciążliwe oczekiwanie w kilkukilometrowym korku umilał kierowcom kobziarz :) Dobrze, że na motorze da się przecisnąć, szczególnie, że ludzie byli całkiem uprzejmi. Mimo to, że kilka kilometrów przebiliśmy się między autami, musieliśmy ratować się ucieczką w bok, bo motorom zrobiło się za ciepło od takiej wolnej jazdy. Szablowy motor w szczytowym momencie pokazał 115 st C, Jasia maszyna wprawdzie nie ma termometru, ale jego uda obejmujące silnik mówiły „gorąco!”. Nawet jego obrączka postanowiła uciec. Na szczęście tylko na 5 minut, kiedy okazało się, że skryła się w czeluściach rękawiczki. Bokiem śmignęliśmy kawałek (mimo że nakrętka z Tymbarka wyraźnie mówiła, żeby zwolnić) i minąwszy siedem przydrożnych stoisk z pierogami z powrotem wjechaliśmy na autostradę. Bez większych komplikacji przejechaliśmy w końcu granicę Serbii. Tutejsze autostrady pozostawiają wiele do życzenia. Ograniczenie prędkości do 120km/h ma sens, bo jedzie się jak po torach. Po 150km ciągłego trzęsienia  postanowiliśmy zrobić postój na stacji benzynowej.
Na stacji nie było niestety Hot Dogów. Ale za to były zimne Burki, z mięsem i szpinakiem (buda gratis). Po obiadku ruszyliśmy dalej, by w końcu dotrzeć na camping pod Belgradem. Rozbiliśmy namiot, chociaż nie było zbyt łatwo, bo ziemia niebardzo chciała współpracować (a szczególnie kawałki betonu w tejże). Była dopiero 20:00, więc postanowiliśmy pojechać na szybkie zwiedzanie Belgradu. Wjechaliśmy do miasta, trafiliśmy do starej części i przeszliśmy się pod murami. Szybkie zakupy i powrót na camping. Instynkt przetrwania pozwolił nam na znalezienie drogi powrotnej, chociaż sprawa wydawała się być już przegrana.


KEJM 

sobota, 21 lipca 2012

20.07.2012 - Stare Hory

W bólach, chłodzie i mroku dotarliśmy do pierwszego przystanku na trasie.
Z Gliwic wyjechaliśmy dopiero po 18:30. Z tego też powodu nie zdążyliśmy dojechać przed zmrokiem i ostatnie kilometry krętej drogi pokonywaliśmy po ciemku. Łatwo nie było, szczególnie, że drogi nie znaliśmy, ale jakoś udało się dojechać do miejscowości Stare Hory. Nie złapała nas nawet policja czająca się za rogiem. Czasem dobrze jest jechać za kimś :p
Słowacja przywitała nas niesamowitą liczbą zakrętów, co pozwoliło nam przetestować w praktyce wiedzę z kursu i nastroiło nas  na ciekawą przejażdżkę. Niestety słońce zbyt szybko powiedziało nam dobranoc, do tego droga zrobiła się mokra i ciekawa trasa zmieniła się w trasę bardzo wymagającą.   
Do celu dojechaliśmy przed 23, a w ramach dodatkowego utrudnienia każdy nocleg, przy którym zatrzymywaliśmy się, okazywał się być zamknięty. Nic to jednak. Daliśmy radę przed deszczem.
A słowackie piwo smakuje … oj smakuje!



KEJM

środa, 18 lipca 2012

Moto-expert

... czyli motocyklowa szkoła doskonalenia jazdy.
Chłopaki wzięli wyjazd na poważnie i zapisali się na kurs motocyklowy. Uczyli się jak siedzieć, jak skręcać, jak zmienić bieg bez sprzęgła, jak ułożyć nogi, a także, zgodnie z tym co powiedział król Julian, że "z podniesionymi rękami jest jeszcze zabawniej", jak jechać, żeby nie musieć się trzymać ;)


Bogatsi o nową wiedzę czekamy na wyjazd. A ten już pojutrze :)

Misia