Przedostatni dzień wyjazdu zaczęliśmy na belgradzkim
campingu zanim cień zdążył opuścił miejsce, na którym stały nasze namioty. Plan
na dziś nie był długi (koło 360 kilometrów), ani skomplikowany (98% trasy
autostradą na wprost), a celem był akademik w Budapeszcie, gdzie planowaliśmy
zastać Magdę siedzącą na zagranicznych praktykach. Droga minęła zadziwiająco
szybko, już o 15 byliśmy na miejscu.
Pojawił się problem z noclegiem. Wstępnie myśleliśmy, że uda
nam się przespać w akademiku. Okazało się jednak, że jest problem z miejscem i
nie da rady upchać czterech podróżnych, szczególnie nie będących studentami na
wymianie. Nieco komplikowało nam to plan na resztę wieczoru, ale kiedy już
mieliśmy wychodzić okazało się, że są dwa wolne łóżka, na których możemy spędzić
tą jedną noc. Warunki były dwa. Pierwszy, że nie znamy innego języka niż
polski, a gdyby ktoś się o coś pytał, to mamy mówić „fogas” (podobno znaczy to „student
z wymiany”). Drugi, to że pierwsza noc w akademiku nie jest płatna kasą, tylko
„wkupnym”. Czyli za cenę noclegu kupujemy wino i jest impreza. Całkiem dobry
układ. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju, motocykle w zamykanej „klatce rowerowej”,
zapoznaliśmy się ze współlokatorami i ruszyliśmy na miasto.
Pierwszy przystanek: chińskie żarcie. I tutaj też pierwszy
wypadek. Kurczak w cieście był tak dobry, że Jasiu aż wyszczerbił przypadkowo zęba
gryząc widelec (chociaż wersja oficjalna jest taka, że jechał bez kasku i
trafił dużą muchę :p). Nieco wybrakowani poszliśmy na plażę przy Dunaju. To był
dość długi spacer, ale w końcu dotarliśmy, wypiliśmy zimne piwo na otarcie łez
i (widząc stan wody) postanowiliśmy skończyć na moczeniu nóg i siedzeniu na
brzegu. Odpoczęliśmy chwilę i wsiedliśmy w tramwaj, żeby dojechać do centrum.
Przeszliśmy mostem łańcuchowym i dotarliśmy do zamku Buda. Wznosi się on na
niewielkim wzgórzu, z którego można podziwiać widok na Peszt, włącznie z „podobno
najładniejszym w Europie” budynkiem parlamentu.
W akademiku jak to w akademiku w sobotni wieczór – impreza.
W pokoju mnóstwo ludzi z całego świata (włącznie z Turkiem, który po polsku
potrafił powiedzieć „kontrola radarowa” i Niemką mówiącą „masz wodogłowie”),
pełna integracja. Wkupne wina rozeszły się w kilka chwil, a cały wieczór spędziliśmy
obgadując wyjazd z ludźmi z innych krajów. Dobra impreza na koniec wyjazdu :)
Misia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz